Ostatniej soboty kwietnia ustawiliśmy się na zwiedzenie wschodniej strony Warszawy. Cele były starannie przygotowane, dlatego problem z wymyślaniem miejscówek mieliśmy z głowy. Po zebraniu wszystkich uczestników wyprawy udaliśmy się do pierwszego punktu, sądu na ulicy Szaserów.
Cały czas mieliśmy łączność z największą bazą danych opuszczonych lokacji forgotten.pl. Każdorazowo, przed wejściem do lokacji sprawdzaliśmy jak wygląda sprawa dostępu do budynku i czy nie czyhają na nas jakieś śmiertelne niebezpieczeństwa. Wejście na teren sądu bezproblemowe natomiast wejście do budynku było już utrudnione. Okna, którymi można było wejść zostały zamurowane. Na ganeczku upatrzyliśmy sobie maleńką dziurę, przez którą w ostateczności moglibyśmy wejść. Wpierw obchodzimy pustostan do koła w poszukiwaniu innego dostępu. Można by było wejść dewastując kawałek ściany, ale rezygnujemy z tego posunięcia. Mężczyźni próbują wejść do środka przez wcześniej dostrzeżone okienko. Po kolei wchodzimy na dach ganku, wykorzystując piorunochron. Za okienkiem czekał na nas widok legowiska ćpunów, który wprawił nas w zakłopotanie i przed eksploracją postawił decydujące pytanie. Iść, czy nie iść dalej? Obiekt z opisów był nawet wart uwagi, ale spoglądając jeszcze raz na leżącą przy oknie strzykawkę postanowiliśmy się wycofać.
Być może w labiryntach ciemnego pomieszczenia mogli czaić się źli ludzie, którzy wybrali ciemną stronę mocy. Czasami trzeba umieć zrozumieć powagę sytuacji i trzeba wiedzieć, kiedy zrezygnować z i tak niebezpiecznego aktu. Tym razem chodziło o nasze zdrowie, a nawet życie. Być może śmiało krocząc po mrocznych zakamarkach sądu nagle w naszą stronę ze strzykawką dłoni zaatakowałby nas jakaś osoba na głodzie. Uf osobnik mógłby nam uszkodzić sprzęt, uszkodzić nas, zarazić nas wirusem HIV, a w najmroczniejszym scenariuszu mogłaby pozbawić nas życia. Wychowany z dala od narkomani naprawdę nie chciałbym poznać, do czego zdolny jest człowiek w takim upokorzonym stanie. Panie premierze jestem za zalegalizowaniem narkotyków, tak jak część naszej wspaniałej polskiej młodzieży. Poprzednie zdanie to bardzo czarny, niesmaczny żart. Miejsce zaliczone, ale tylko powierzchownie.
Najfajniejszym przestankiem całej wyprawy był kompleks sportowy Orzeł. Zaparkowaliśmy swoje auta na parkingu przy Orle. Przeszedłem przez małą ciasną dziurkę w siatce ogrodzeniowej, a reszta ekipy poszła szukać większej dziury. Jednak nie znalazła i wróciła się. Miałem wychodzić, ale ktoś powiedział żebym nie wychodził, bo za chwilę gośćmi otworzy bramę. I tak było jakiś facet otworzył bramę i wjechał na teren pojazdem przypominający papa mobil, z przyczepką. Zapytałem się go czy mógłbym zwiedzić ten teren ze znajomymi, a facet na to: „Niby nie wolno, ale menelstwo tu łazi to, dlaczego pana mam stąd wyganiać?” Tak, więc ekipa weszła na luzaka otwartą bramą. Obiekt jak się okazało był bardzo rozległy, a najciekawszą część zarastały krzaki i drzewka. W jednym miejscu pomiędzy krzakami znajdowało się podziemne przejście na boisko. Ciągnąłem ekipę, aby wejść, ale gdy powiało od środka zgnilizną prędzej zrezygnowałem niż przyszła mi owa myśl do głowy. Przeszliśmy górą. Na ogromnym boisku w oczy rzucała się klatka do rzucania kulą i wyjście z podziemnego przejścia. Od drugiej strony waliło ono jeszcze gorzej. Przeszliśmy boisko wzdłuż po pochyłym boku. Nagle, niespodziewanie, natrafiliśmy na opuszczony plac manewrowy. Czym prędzej postanowiliśmy dodać go na forgotten, jako opuszczone miejsce o rewelacyjnej atrakcyjności. Nagle idąc w stronę hali wszyscy przetarli oczy ze zdumienia, ponieważ napotkaliśmy na jeszcze jeden opuszczony obiekt. Po zweryfikowaniu go oceniliśmy, że służył on jako kibel. Nie mogliśmy się powstrzymać. Jako pierwsi dodaliśmy go na forgotten, tagując rewelacyjną atrakcyjnością i dodając obszerną galerię zdjęć w opisie, żartując w międzyczasie z nobów, którzy robili podobne rzeczy na tym serwisie. Przez okienka z tyłu budynku zaglądamy do Orła. Pomieszczenia spalone i puste. Nie chwali się dnia przed zachodem słońca, więc z Arturem idziemy w delegację sprawdzić, czy warto zapuszczać się do środka. Nie trzeba było wielkich słów, by do środka weszło 100% ekipy, włącznie z paniami. Pomieszczeń po spaleniu na parterze nie oglądamy. Przechodzimy do przyjemnego, jak na takie miejsce do holu. Hol pusty. Zmięknięty. Zamazany. Na podłodze hali sportowej przemoczone materace, na ścianach śladowe ilości graffiti. Najlepszy komentarz z hali komentujący naderwane plastikowe rurki od ogrzewania: „Heniu! Zostaw! To plastik!” Na pięterko wchodzimy po schodach, a na nim znajdujemy zaśmiecone pokoje, małą salkę z porozsypywanymi dyplomami i miejsce widokowe dla kibiców. W piwnicach przemierzamy kolejno pomieszczenia i tu panuje zasada im ciemniej, tym ciekawiej spotykając po drodze: piłki lekarskie, kanciapę kotłowego, pokaźną kupkę węgla a na koniec niemałą atrakcję. Kota, który narobił niektórym niemałego stracha.
Nie udało się wejść na obiekt fabryki odzieży Cora. Po rozmowie z robotnikami obok zdecydowaliśmy, że nie będziemy wkraczać na teren Ministerstwa Skarbu Państwa. Wejdź TU, aby przeczytać relację z zimowego wypadu.
Kamienica, znaczy się obiekt na ul. Krowiej był mi znany z opowiadań Andrzeja. W swojej industrialowej świetlistości budynek znany był głównie z narkomanów, którzy tam przebywali. Mieliśmy tam jechać podczas lutowego wyjazdu z Andrzejem i Dawidem, ale ze względu na atrakcyjność zabraną przez pożar rozmyśliliśmy się ze zwiedzania… a szkoda. Bo pomimo surowego stanu budynek nadal dobrze się prezentuje i przyciąga uwagę. Nie tylko naszą, bo przed nami jacyś goście robili zdjęcia aparatem z obiektywem, jakby „celowali w kosmos”. Ci na obiekt nie wchodzili, tak jak następni, którzy przyjechali jak odjeżdżaliśmy. Wróćmy jednak do nas. Weszliśmy i popstrykaliśmy zdjęcia. Pomieszczenia widać że spalone, budynek w stanie fatalnym, wieczorami można pewnie spotkać jakiegoś ćpunka. Na Facebooku u Andrzeja zobaczyłem fotki z jego ostatniego wypadu. Byłem pod wrażeniem, że udało mu się dostać na piętro, że udało mu się znaleźć kafelek z strzykawkami i łyżeczkę, jak na zdjęciu było widać po użyciu.
Kolejny przeogromny obiekt, do którego się wybraliśmy to była fabryka kosmetyków „Pollena”. Zwiedzając go musieliśmy przygotować się na wszystko, co najgorsze. Kamery, Ochrona, Psy biegające po posesji. De facto najtrudniejszą rzeczą, jaka nas tam spotkała to było przedostanie się przez płot. Podstawiliśmy sobie nawet lodówkę, aby łatwiej było przejść. Obchodzimy sprawnie pierwszy budynek i przedostajemy się do środka. W nim nic ciekawego. Przechodzimy teraz do byczego obiektu kilka metrów z boku. Pierwsze tak duże pomieszczenie, a w nim bardzo przyjemny zapach. Postanowiliśmy rozmawiać szeptem wkraczając na tak rozległy teren. Mnie nawet grupa zwróciła uwagę, abym wyłączył dźwięki w kamerce podczas włączania i wyłączania nagrywania. Na parterze znajdowały się tabliczki ze składnikami chemicznymi używanymi do produkcji kosmetyków. Im wyżej tym ładniej, jeśli chodzi o stan pomieszczeń. Co jakiś czas napotykaliśmy zwinięte i poskładane w kłębek kable. Przeklęci szabrownicy zbierający na wino. Na drugim piętrze pomieszczenia były nawet nie zaśmiecone, a na ścianach namalowane były nawet sensowne graffiti. Z najwyższego poziomu obserwowaliśmy okolicę. Chłopaki dostrzegli kamery, o których ktoś wspominał. Dopatrzyliśmy się również psów, które beztrosko hasały sobie po otwartym terenie. Gdy zwiedziliśmy całość zeszliśmy schodkami i wyszliśmy tą samą drogą, co weszliśmy. Bezprzypałowo udało się zwiedzić ten ogromny obiekt nawet mijając się w oknach z domownikami z naprzeciwka.
Udajemy się do działobitni. Odnaleźliśmy ją jednak zwątpiliśmy, że to ona. Postanowiliśmy szukać dalej. Poszukiwania sprzędły na niczym. Powróciliśmy, aby zobaczyć, czy do tej działobitni da radę wejść. Długo szukaliśmy wejścia, ale znaleźliśmy. Wszystkie opisy środka, które ktoś dodał na stronie odnajdywaliśmy stopniowo. Na początku odnajdując wspomniane wejście, potem pudełka i flakoniki z podrobionymi perfumami, następnie zdechłego liska, po którym uczestnik ekipy w końcu uwierzył, że to właśnie o ten obiekt nam chodziło. Nie zabrałem ze sobą latarki, a byłaby bardzo przydatna. W środku ogromna ciemnica. Lis nie ożył, więc nie było pisku jak w klubie sportowym Orzeł z powodu kota. Na miejscu znaleźliśmy jeszcze jakiś budyneczek, w którym dzieciaki zrobiły sobie siłownię. Nie ma, co się zatrzymywać lecimy dalej.
Hala, NEXPOL, którą opisywałem jakiś czas temu była kolejnym etapem wypadu. Poznałem ją dopiero po przyjeździe. Minęło tylko kilka miesięcy, a do tego czasu pojawiła się budowa w pobliżu, zniknęła jedna ściana, która odblokowała dostęp do wcześniej niezwiedzonych przeze mnie pokoi. W pokojach pustki, więc nic wartego uwagi. Wdrapałem się po ułożonym przez kogoś podeście do niedostępnego wcześniej pokoju. Ktoś zrobił tam tylko nieporządek wysypując papierzyska. Do relacji z wcześniejszego wypadu zapraszam TU.
Fabryka domów Tarchomin swoją nazwą ciągnęła mnie od dawna. Dojazd do niej był utrudniony ze względu na roboty drogowe, które zepsuły dobry podjazd do lokacji. Po krótkim błądzeniu zdecydowaliśmy zostawić swe auta z dala od placu z obiektem. Pieszo w kurzu przebyliśmy bujną zieleń pól dochodząc do placu ogrodzonego płotem, gdzie znajdowała się fabryka. Na terenie znajdowało się dużo tirów. Dwójka z nas weszła na spontana na teren. Reszta łącznie ze mną udała się poszukać innej dziury w płocie bliżej wieży, którą widać z daleka. Doszliśmy do dziury w tym samym czasie, co para obczajająca teren. Weszliśmy uważnie się rozglądając, aby uniknąć przypału. Zapobiegając konfrontacji z ochroną postanowiliśmy się udać z delegacją do gościa w otwartym garażu. Dowiedzieliśmy się, że na terenie funkcjonują różne firmy, więc na nas nikt uwagi nie zwracał, ponieważ moglibyśmy mieć interes do pierwszej lepszej firmy. Pytając się o wielką halę z wieżą i możliwość jej sfotografowania facet polecił nam się zapytać strażników na bramce, czy możemy. Weszliśmy bez pozwolenia ludzi stacjonujących na straży zobaczyć, czy warto jest zwiedzać. Nie dostrzegliśmy niczego ciekawego w ogromnej pustej hali. Mała część hali odgrodzona była blachą, a za tą blachą poruszał się wózek widłowy. Wycofaliśmy się powrotem do wyjścia. Na wieżę nie wchodziliśmy, ponieważ pozwolenia od ochroniarzy nie mieliśmy, a na szczycie znajdowało się trochę anten, a więc istniała obawa, że mogą znajdować się tam czujki ruchu. Obiekt, który zapowiadał się ciekawie okazał się totalną klapą. Zmiana klimatów, udajemy się teraz w stronę Bemowa.
Z dala od hałasu aut, pośród parkowo-leśnych terenów udajemy się do willi Bema. Wejście kulturalnie przez drzwi. Przestrzeń budynku jak u dobrze dzianych ludzi kilkadziesiąt lat temu, ale pusto bez mebli. Czasem daje się napotkać na burżujskie zdobienia. Ci, co byli w tej willi rok temu przerazili się jej stanem. Rok temu w willi znajdowały się ogromne obrazy, które zniknęły do naszych odwiedzin. Wspomnę też o charakterystycznym kominkach, które występowały w tej okolicy dość często w takiej formie. Element odpowiadający za odprowadzenie dymu zwężał się w stronę sufitu. Na podobne eksponaty natrafiliśmy podczas zwiedzania później Fortu Bema.
Dzień się miał już ku końcowi, a nie zrealizowaliśmy jeszcze dużej ilości zamierzonych punktów. Ja musiałem zmykać, dlatego opuszczone przedszkole było ostatnią lokacją. Jeśli chodzi o mnie, to moim pierwszym zwiedzonym obiektem było opuszczone przedszkole. Obeszliśmy teren wypatrując czy da radę przedostać się przez jakąś dziurę w płocie. Takiej nie znaleźliśmy. Nasze podejrzliwe zachowanie wzbudziło czujność pewnego przechodnia, który mieszkał niedaleko. Powiedzieliśmy mu o swoim zainteresowaniu, a ten podzielił się informacją na temat przedszkola. Mówił też, że dzieci przedostają się tam często za drugą stronę płotu, aby bawić się na placyku zabaw. Z ciekawości zapytaliśmy się jak one tam wchodzą, a okazało się, że dzieciaki zwyczajnie przez niego przeskakują. Przeskoczyliśmy i my. Do środka budynku weszliśmy przez wybitą szybę w oknie. Parter pozbawiony był wszelkiego umeblowania, ale grzejniki mimo to były na ścianach całe. Czasami na ścianach dało się napotkać naklejki. Szatnia była daleko od drzwi frontowych, a tabliczka z klakierem jasno mówiła: „RODZICOM DO SZATNI WSTĘP WZBRONIONY” – Dyrekcja. Piętro było przytulne, a zachodzące już słońce sprawiało, że pomieszczenie napełnione było promieniami kończącego się dnia. Z chęcią mógłbym i przenocować tej nocy w tym przedszkolu, gdyby nie fakt, że następnego dnia była ważna uroczystość Kościelna. Reszta pomieszczeń na piętrze czasami posiadała jakiś niewielki mebelek i wycinanki z papieru na ścianach. Nie wiem czy to przedszkole było prywatne, czy państwowe, ale komuś musiało się nie opłacać jego utrzymanie, że je zamkną. Coraz częściej słyszę płacz młodych matek, że mają problem ze znalezieniem wolnych miejsc w przedszkolach. Skoro o miejsce w przedszkolu tak ciężko to, dlaczego one są zamykane?
Podczas dnia zwiedziliśmy również "koszarę":
i Fort Bema:
Po udanym dniu rozjechaliśmy się.
© 2011 by GPIUTMD