Ten wpis na mojej stronie chcę zadedykować dwóm grupom ludzi. Pierwszą z nich są wszystkie osoby, które zrzesza forgotten.pl, a drugą z nich jest grupa która kilka dni temu zawitała w moich okolicach. Żałuję tylko, że grupa nie dała znać, że wpada w moje strony, z chęcią zapoczątkowałbym zabawę w oupencasching. Tu macie link do wyprawy tej grupy. Zdjęcia w tym artykule nie były robione w dniu zwiedzania. Fotografie zamieściłem by w można było skojarzyć dane obiekty.
W jeden z czerwcowych dni odebrałem telefon od znajomych eksploratorów, którzy chcieliby wpaść w moje strony pozwiedzać opuszczone obiekty. Nie miałem nic przeciwko, potwierdziłem, że mogłem w ten czas znaleźć wolną chwilę na oprowadzenie ich. Ustawiliśmy się po zmroku w miejscowości Sobienie Jeziory, by zacząć. W tak małym miasteczku nie sposób się nie znaleźć, więc pędem udaliśmy się autami do pierwszego obiektu w danej miejscowości. Rzeźnia, bądź chlewnia, która znajduje się kilkadziesiąt metrów za kościołem. Nie ma problemu ze znalezieniem tego obiektu, stoi na niemałej przestrzeni, po lewej stronie udając się w stronę cmentarza. Po krótkim oficjalnym przywitaniu się obeszliśmy obiekt do koła. Wejście było jedynie przez okno znajdujące się na wysokości powyżej półtora metra. Do środka nie wchodziliśmy, wnętrze w stanie fatalnym, na dodatek po spaleniu. Zniesmaczeni środkiem jeszcze chwilę podyskutowaliśmy na temat ciekawych elementów budowli i wyruszyliśmy do kolejnego punktu, by nie tracić nocy.
Młyn również nie został przez nas skonsumowany. Dobrze znałem ten obiekt, nim pojawiła się myśl by go zwiedzić. Rok temu chciałem się do niego dostać, ale się nie udało. Frontowe wejście niemożliwe przez zaryglowane drzwi. Ale obchodząc obiekt do koła można było znaleźć wejście do pomieszczeń pod młynem. Pierwsze z nich, to same puste ściany, pomiędzy którymi walały się śmieci. Drugie pomieszczenie wyglądało znacznie ciekawiej. Podzielone na dwie części, pierwsze było drewnianą przybudówką, pozbawioną dachu. Kolejne pomieszczenie było już częścią głównego budynku. W pomieszczeniu już złapałem klimat, fotografując przemięknięte lniane worki, prawdopodobnie w mąką. Chciałem przejść przez szczelinę w ścianie, gdy usłyszałem skamlanie małych szczeniąt, a potem szczekanie psa, zapewne matki małych. Pierwsze, co przychodzi w takich momentach, to branie nóg za pas i dylem odwrót, ale wtedy miałem ze sobą petardę, którą zdążyłem zdetonować. Może wtedy nie było to za mądre, ale psy dały sobie ze mną spokój. Wtapiając się potem w tłum zwróciłem jedynie uwagę na gościa, który otwierał młyn od frontu, zapewne zainteresowany hukiem. Fakty minionego roku przedstawiłem grupie. Tegoroczne dostęp do środku utrudniały zarośla i pokrzywy, a na dodatek niebiescy, którzy przejeżdżali obok nas, gdy planowaliśmy się zapuścić w chaszcze.
Udaliśmy się do Łaskarzewa. Po drodze zajechaliśmy w okolice miejscowego Morskiego Oka. Nie udawaliśmy się pod samą wodę, ale zatrzymaliśmy się przy trzech armatach. Mieliśmy chwilkę przerwy na obejrzenie ich i podyskutowanie na temat zbliżającego się koncertu.
W planach pojawiła się myśl, aby odwiedzić jeszcze opuszczoną szkołę podstawową w Kraskach i opuszczony Bank Spółdzielczy, ale noc nie trwa wiecznie, więc trzeba było się streszczać. Minęliśmy czynną tajną bazę wojskowo-wypoczynkową naszych przeszłych głów naszego państwa. Niecałe dwa kilometry przejechaliśmy obok miejscowości Wanaty, wsi doszczętnie spacyfikowanej podczas drugiej wojny światowej. O tym wszystkim informowałem grupę przez krótkofalówkę, nie mam pewności, czy było mnie słychać.
Łaskarzew przywitał nas pod osłoną nocy. Zawsze, gdy dostęp do zwiedzanego miejsca nie jest ogólno dostępny staram się nie podawać sposobu przedostania, ale spacerując po lesie natknęliśmy na opuszczone letnisko Świt. Dochodząc do niego zamarliśmy w strachu, gdyż zobaczyliśmy na placu odblaskowe światełko samochodu dostawczego, akurat ten okazał się wrakiem. I narobił gościom niemałego strachu. Doszliśmy do przeogromnego letniska. Dom robił duże wrażenie, ale samo otoczenie stwarzało jeszcze większy mroczny nastrój. Letnisko Świt do dwupiętrowy drewniany budynek, porzucony po roku 2000. Do tego czasu zdążyły zniknąć szyby w oknach, otoczeniem zaczęła władać dzika przyroda. Weszliśmy do środka przez główne drzwi. Rozeszliśmy się po poszczególnych pomieszczeniach, badając pozostawione narzędzia codziennego użytku w komnatach. Pierwszym zidentyfikowanym pomieszczeniem był gabinet pielęgniarki, a w nim biurko, łóżko dla pacjenta, szafka na leki, terma do grzania wody. Penetrując kolejne pomieszczenia wróciliśmy do drzwi, którymi weszliśmy. Przy nich znajdowały się schody, więc postanowiliśmy udać się na pięterko. Chcąc zaznaczyć aktualny stan techniczny budynku pokazałem, co się stało z moim kolegą, który grał w ASG. Śmiało krocząc po drugim piętrze, zapadła się pod nim podłoga i przeleciał piętro niżej. Całe szczęście, że nic mu się nie stało. Skończyło się tylko na żartach, aby więcej nie włączał cheatow. Pierwsze pięto to jeden, długi, prosty korytarz, z którego rozchodziły się wejścia do pokojów letników. Pokoje nie świeciły pustkami. Czasami mówiąc, kompletne meblowanie, to za mało, aby wrazić ich stan. Naszą uwagę przykuły pozostałości po produktach żywnościowych z za wschodniej granicy: plastikowe butelki po oranżadzie Dino, szklane butelki po prytach, oraz papierki po suchych rybach. Zazwyczaj w poniektórych pokojach natrafialiśmy na pościel, często wyglądała ona jakby ktoś, oczywiście już po zamknięciu letniska, spał w niej. Pomiędzy pokojami, znajdowała się też łaźnia. Na ostatnim, drugim piętrze znajdowało się kilka pokoi i poddasze, na którym zgromadzona była pościel. Od Piotrka dowiedziałem się, że mogła tu zostać przyniesiona przez tułaczy do spania, albo ktoś przyniósł ją tu w celu wysuszenia, na ostatnim piętrze pod dachem gromadzi się ciepło z całego budynku. Faktycznie, na poddaszu było bardzo duszno, więc nie miała ona prawa tu zawilgotnieć, lub spleśnieć, dach był szczelny. W tym budynku letniska zostało nam jeszcze zwiedzić piwnicę i prawą część parteru. W piwnicy był skład narzędzi naprawczych, trochę smarów i innych drobiazgów z epoki przeszłych 30 lat wstecz. Piwnica miała zsyp na węgiel. Węgla jednak w niej nie było. Pokoje na paterze po prawej części służyły do różnych celów, spotkaliśmy antyczne prysznice, które przy blasku latarek wyglądały upiornie. Jeszcze jednym pokojem, o którym warto wspomnieć, jest biuro kierownika, szefa, bądź właściciela. Natrafiliśmy w nim na kasę pancerną. Główny budynek mieliśmy zaliczony. Przeszliśmy do obiektów gospodarczych naprzeciwko. Białe garaże, które obecnie służyły za magazyny rzeczom, które pozostały i które niszczeją pod azbestowym dachem. Szkoda, że takie antyki pozostawione są na pastwę losu. Pomimo niewielkości kanciapy, spędziliśmy przeglądając starocie ogromną ilość czasu. Z większych obiektów na terenie została nam tylko część jadalna, z kuchnią. Tu naszliśmy na piece z kominem, lodówki, zamrażalniki, wszystko w opłakanym stanie. Jadalnia bardzo przeogromna, a w niej stoliki, krzesła i ławki. Z niej dostęp do magazynu, gdzie znaleźliśmy karton wypełniony butelkami po wódce. W drodze powrotnej zdecydowaliśmy, że zwiedzimy jeszcze jeden z wielu domków letniskowych, które znajdywały się na terenie posiadłości. Po drodze minęliśmy boisko do kosza i ścianę do squash. Domek, jakich wiele zazwyczaj nad wodą. Ściany w środku wyłożone boazerią. W pokoju dwa rozbebłane łóżka i krzyż na ścianie. W łazience ładnie zdobione płytki, a co najciekawsze z plastiku. Szykując się do odwrotu, naszliśmy jeszcze na huśtawki. Było wtedy trochę po północy, więc wracając obok przerośniętych choinek, ciarki przechodziły nam po placach. Udało się wyjść, choć narobiłem hałasu przy wychodzeniu.
Udając się w stronę stacji benzynowej, zahaczyliśmy do miejscowości Izdebno odwiedzić punkt skupu mleka. W naszym powiecie było ich ok. 30, niektóre obróciły się w ruinę, niektóre zostały sprywatyzowane i przerobione na coś innego, a inne z czasem stają się zdewastowane, ponieważ kłódki puszczą i będzie można wejść do środka. Punkt OSM w Izdebnie do niedawna był zamknięty. Teraz można spokojnie do niego wejść. Ostatnio zwiedzałem go w lutym i myślałem, że teraz zastaniemy tu jedynie pobojowisko. Zdziwiłem się, że miejscówka nie została zdewastowana. Ale to lepiej, pomimo niedużej wielkości obiektu, watro było chociażby zahaczyć o niego.
Dojechaliśmy do wieży ciśnień w Rudzie Talubskiej. Nie myślałem, że ten obiekt spodoba się gościom, ale o tym za chwilę. Noc, latarni brak, zatrzymujemy się przy wysokiej wieży. Większość grupy zostaje w samochodzie. Ja i Julian idziemy pod samo wejście. Julianowi apetyt na wejście do środka rósł proporcjonalnie do mego opowiadania o tym, co znajduje się w środku. W końcu udało się zmobilizować ekipę do wejścia przez wąski wykuty przesmyk w zabetonowanych drzwiach. W środku czekała na nas wspinaczka po drabinach. Zajęło to trochę czasu, ponieważ nie wchodziliśmy i schodziliśmy pojedynczo. Niby drabinki były solidne, ale nigdy nic nie wiadomo, a zdrowie, bądź nasze życie jest stokroć cenniejsze od kilku lichych chwil pośpiechu. Do pokonania mieliśmy Trzy drabiny, jedna z nich była ogromnie długa. Na szczycie czekał ogromny zbiornik na wodę, który można było obejść do koła. Przystawiona była do niego drewniana drabinka. Tylko Piotrek doważył się wspiąć na nią. Powoli szykowaliśmy się do wyjścia. Schodząc zwracaliśmy na napotkane drobne elementy, rury, okna. Przez jedno z nich oglądaliśmy wcześniej jadący pociąg w stronę Warszawy. Wyszliśmy tą samą droga i tymi samymi zmurowanymi drzwiami. Wchodzenie i wychodzenie przez nie sprawiło wiele wysiłku z naszej strony, ale wejść było warto. A mieliśmy tu się zatrzymać tylko na chwilkę, bez wchodzenia do środka.
Zajazd na Wróblen w Garwolinie w celu uzupełnienia paliwa w bakach i alkoholu we krwi. Krótka przerwa i uderzyliśmy w stronę Kłoczewa. Po drodze zatrzymujemy się przy Domie niespodziance. Obecnie dany dom jest na sprzedaż. Wjeżdżamy na polną dróżkę prowadzącą pod sam dom i po krótkiej chwili gasimy silniki, by nie budzić pobliskich sąsiadów. Weszliśmy dyskretnie do domu. Stan domu kompletny, nawet łóżko wyglądało, jakby ktoś w nim spał. W pokoju stały wieża i telewizor. Wszystko niestety zawilgocone i w pomieszczeniach czuć było grzyba. Długo tu nie byliśmy, bo mieliśmy uczucie, że ktoś może tu na nas czyhać. Przez okienko zajrzeliśmy również do pomieszczenia, w którym nie byliśmy, zostało ono określone, jako mroczne. Porozrzucane elementy damskiej garderoby, księżyc, nie chciałbym tu nocować nawet gdybym nie miał schronienia.
Pozostał ostatni, budynek na zakończenie. Gorzelnia w Zadybiu. Budynek okazale godny uwagi. Dojazd bezproblemowy pod sam obiekt. Czujemy tu zupełną swobodę w zwiedzaniu, nie musimy rozmawiać szeptem, a czasem nie pozwalają na to warunki, bo zwiedzanie może się wtedy dużo szybciej zakończyć. Miałem pewien plan jak zwiedzić obiekt, aby niczego nie pominąć i zastosowaliśmy się wszyscy do niego. Weszliśmy do małego pomieszczenia, które służyło do ważenia samochodów z gorzałą. W środku był kawałek metalowego elementu służący do sprawdzania miary. Przed owym budyneczkiem dało się zauważyć deski do wjazdu na wagę. Pozostał jeszcze nieco większy budyneczek, w którym stała wielka beka. Gdy drobnicę mieliśmy już za sobą, danie główne skonsumowaliśmy ze smakiem. Weszliśmy na drugie piętro po drewnianych, nie bardzo stabilnych schodkach, skąd mieliśmy widok na pomieszczenie centralne. Był pomysł, by przedostać się na strych, ale dostęp do schodów na strych nie był prosty, i łatwy. Ze względu na bezpieczeństwo daliśmy sobie spokój. Strych zwiedziłem osobiście z narzeczoną, kilka tygodni później. Zeszliśmy i weszliśmy pomieszczeniami z podpiwniczeniem, a stamtąd do centralnego pomieszczenia. Pomieszczenie centralne miało przejście do pustych jasnych piwnic i pomieszczeń z baniakami. Gdy krzyczeliśmy do nich i stukaliśmy w nie efekt był zajebisty. Przeszliśmy też do części z ogromnym piecem i części, którą określiłem, jako mieszkalną. Zwróciliśmy uwagę na kilkucentymetrowy tynk na ścianie i materiały, jakie zostały użyte do postawienia ich. Czy trzcina nie jest dość dziwnym materiałem budowlanym? Dziś owszem, ale nie w Afryce i u nas dawniej. Nie podchodziliśmy wspólnie pod komin, chyba, że ktoś wybrał się tam indywidualnie. Poranek zastąpił noc i goście z Warszawy musieli uciekać.
Na szybko zwiedziliśmy jeszcze Ogromną stodołę zbudowaną z kamienia i cegły. Promienie słoneczne przepięknie wpadały przez dziury w dachu i kształcie przekrzywionych kwadratów. Dzień budził się do życia, znajomi podziękowali mi za oprowadzenie. My eksploratorzy, musimy sobie pomagać.
© 2011 by GPIUTMD