120 metrów. Czy to dużo czy mało, nie mi o tym dyskutować. W każdym bądź razie do Płocka pojechaliśmy samochodem, by zdobyć komin, pośród szkieletów budynków byłej mleczarni. W centrum Warszawy, razem z Mariolą odebraliśmy kolegów, którzy na nasz czekali, godzinkę dłużej niż było to zaplanowane.
Nie liczyliśmy ile czasu zajął nam dojazd do malowniczego miasta Płock, opasanego rzeką Wisłą. Czas dojazdu umililiśmy sobie rozmową na temat naszego Urbexu i dowcipami o treściach, za których wyrażanie w miejscu publicznym grozi do 2 lat pudła.
Przejechaliśmy przez most, którym przeprawiliśmy się na zachodnią stronę Wisły, z oddali widać było już szczyt, który planowaliśmy osiągnąć. Od przejazdu na drugą stronę rzeki, do obiektu dzieliło nas już tylko kilkanaście kilometrów. Koledzy dokładnie prześledzili w Internecie podstawowe informacje na temat naszej wyprawowej zdobyczy. Wynikało z nich, że nie ma bezpośredniego dojazdu, centralnie pod sam komin. Dlatego postanowiliśmy pojechać od przeciwnej strony obiektu. To okazało się naszym największym błędem podczas tej wyprawy, a zarazem przygodą, którą za kilkadziesiąt lat będziemy z bananem na ustach opowiadać swoim wnukom, kurząc przy tym na fotelu bujanym drewnianą fajeczkę. Natomiast Wy drodzy internauci, będziecie mieli jedyną w swoim rodzaju okazję, usłyszeć tę legendę, jeszcze przed narodzinami rodziców moich wnuków. Zacznijmy wię
Samochód zaparkowaliśmy gdzieś pośrodku pola na piaskowej drodze. Udaliśmy się w stronę komina przemarzając wszystko, co nam stanęło na drodze. Stąpając już po samej rosie, która dała znać o sobie naszym nogom, odechciewało się dalszej wędrówki przez zieloną polanę. Idąc wolnym krokiem była okazja by zrobić parę fotek komina z oddali i pamiątkowe zdjęcia ekipy. Nie ma jednak co długo zatrzymywać się, więc idziemy dalej, bo szkoda czasu. Jednak poranna rosa na łące, którą przemierzaliśmy była perskim dywanem w porównaniu do gąszczu trzcin, przez które przyszło nam się przebijać dalej. To jednak nie koniec przeszkód. Trzcina zwiastowała tylko jeszcze większe problemy, dalej było już tylko gorzej. Grunt pod naszymi nogami stawał się coraz bardziej mokry, w końcu stało się tak, że mazaliśmy się w błocie po kostki. Komin jak był daleko, tak był cały czas, choć może troszkę się przybliżył. Do pokonania mieliśmy również przeszkodę w postaci przeskoczenia rowu i to nie w postaci jednokrotnej. W końcu droga przekroczyła nasze możliwości - moje i mojej narzeczonej. Największego rowu nie chcieliśmy przeskakiwać. Chłopcy, co prawda bezproblemowo poradzili sobie z pokonaniem przeszkody, a my wróciliśmy na „sztych” do samochodu. Wracając przez trzcinę wypłoszyliśmy sarenkę, całe szczęście, że nie dzika, bo gdyby to był dzik, to zapewne on by nas wystraszył jeszcze bardziej. Udało nam się też dostrzec również kilka jeleni. Wypasały się na łące w niewielkiej grupie. Starałem się je sfilmować, ale jeden mnie zauważył i ,,powiadomił’’ stado o zagrożeniu. Małe jelonki trząchnęły pędem w trzcinę, ale staremu nigdzie się nie śpieszyło. Wymieniając ze mną kontakt wzrokowy spokojnie przeżuwał resztki jedzonej trawy. Dopiero, gdy powolutku zbliżałem się do niego, zdecydował się uciec.
Dotarliśmy wreszcie do samochodu. Zdejmując buty i susząc nogi ciepłym powietrzem z samochodowego nawiewu, ruszyliśmy do chłopaków, którzy zadzwonili do nas z informacją, że są pod kominem. Dali nam wskazówki, jak do niego dojechać. Wreszcie udało się spotkać pod nim. Jak można było sobie ułatwić dostęp do komina? Zwyczajnie, od głównej drogi należało się kierować bezpośrednio do samego komina. I zmierzając od głównej drogi ulicą Tartaczną dociera się pod samą bramę zakładu, na którego terenie jest komin. Za zamkniętą bramą widzimy nowego busa, koparkę i tira. Oznacza to, że teren jest użytkowany i raczej nikt nie pozostawiłby takich cennych zabawek bez opieki. Od bramy kierujemy się z Mariolą w lewą stronę i tu popełniamy kolejny błąd. Po siatce planujemy obejść ogrodzony teren, jednak otoczenie w pobliżu siatki to dzika natura. W jednym miejscu dostrzegamy drzewo, które ma ułamaną grubą gałąź w taki sposób, że uszkodziło ogrodzenie i możemy się przedostać na drugą stronę. Robimy to z lekkim strachem, bo po drugiej stronie ogrodzenia leży ogromna kupka węgla, a nie chciałbym, aby ktoś wyzywał nad od szabrowników. Teraz pieszo po betonowych płytach pod sam komin. Udało się spotkać z chłopakami. Odpoczywali sobie w cieniu komina, przygotowując latarki i sprzęt foto do wspinaczki. Do wspinania niezbędne są: rękawice, bo szczeble są niemiłosiernie ufajdane przez gołębie; latarki, komin nie ma okien a środku panują egipskie ciemności (od czasu do czasu są małe okienka przez które wpada światło); jedzenie i picie, bo można się przeliczyć ze swoimi możliwościami i paść z wyczerpania prędzej niż się wydaje; alkohol we krwi, bo żaden trzeźwy zdrowy człowiek na umyśle nie widziałby sensu we wdrapywaniu się na szczyt nieczynnego komina J.
Ja zadecydowałem, że nie będę wspinał się na komin, zostałem więc na dole z Mariolą. Mogę zdać jedynie relację z wrażeń Andrzeja, Dawida i Marcina. Przed wejściem na komin, zwróciliśmy uwagę na ogrodzony, monitorowany terenik przy kominie. Teren ten był miejscem strzeżonym, ponieważ na kominie były umieszczone jakieś anteny, bądź nadajniki. Za ogrodzeniem szła też nowo dostawiona drabina, ale nie na sam czubek komina, tylko do wysokości ¾ 120 - metrowego giganta. Zajrzyjmy do środka i odnajdźmy właściwą drabinę, po której chłopaki wejdą na sam szczyt. Drabinisko pionowe z przerwami na pięterkach do odpoczynku. Przygotowani ruszyli wdrapując się po przygotowanych przez kogoś klatkach po wódce na drabinę i ruszyli. Ja i Mariola korzystając z pięknego słoneczka i czasu wolnego, postanowiliśmy wysuszyć sobie kończyny dolne po bajorze. Leniuchując na płycie i podziwiając klimaty industrialowo-falloutowego otoczenia doczekaliśmy się chłopaków, podglądających nas z okienka na pierwszym przystanku. Zrobili nam też zdjęcie z góry. My natomiast również wykręciliśmy im numer. Po cichu skradliśmy się do wejścia komina i na cały głos wydarłem się: „Złazić stamtąd, ale już!”, a po chwili dało się słyszeć: „Dobra, już schodzimy”. Napędziłem im niemałego stracha. Czekając aż chłopaki wejdą na szczyt postanowiliśmy z M. udać się po auto i podjechać bliżej pod komin. Wracając do miejsca, gdzie zaparkowaliśmy Tico, po drodze minęliśmy dużo niedzielnych, leśnych spacerowiczów, grup ASG, a nawet wiejskie koło emerytów i rencistów wyszło, by dotlenić swoje płuca. Tym razem z ulicy xxx skręciłem w ulicę Tartaczną i dojechaliśmy blisko pod sam komin. Trzeba uważać by nie wjechać samochodem w studzienkę kanalizacyjną bez pokrywy. Przez czas naszego spaceru i przyjazdu ekipy, jeszcze nie było widać na szczycie. Ucięliśmy sobie krótką drzemkę, a po przebudzeniu koledzy odpoczywali już na szczycie. Jak minęła droga na szczyt ? Ciężko, ale jak to mówią: „było warto”. Widok na szczycie nieziemski, Płock nie wydaje się wcale taki duży z perspektywy komina. Okolica Płocka, to lasy i pola… znaczy się bagna. Z czego słynie Płock ? Oczywiście z najbardziej znanej polskiej rafinerii, ale szyby rafineryjne na zdjęciach nie przykuwają tak bardzo uwagi. Straszny wiatr we włosach i poczucie, że pod sobą ma się przestrzeń, dzielącą swoją wysokością 120 metrów od ziemi przez parę chwil. Czas jednak schodzić. Skoro o czasie mowa, to wejście wraz z zejściem i zwiedzaniem zajęło ok. 2 h.
Po zejściu, rozpoczęliśmy eksplorację obiektów pomiędzy bramą a kominem. W większości to same szkielety, pozbawione wyposażenia, jednak ich ilość pozwoliłaby na zorganizowanie tutaj nawet ogólnopolskiego zlotu ASG. Najciekawszym budynkiem, do jako takiej eksploracji na tym terenie, był budynek przy kominie. Kilka pięterek i wiaterek po włosach. Dobrze, że miałem na głowie uszankę. Tutaj większość pięter była zniszczona, a na ostatnim z nich, aby przejść na „punkt widokowy” , trzeba było przejść po deskach. Będąc na ostatnim piętrze i patrząc w dół, warto zwrócić uwagę na dość nietypowe leje.
Przeprawiliśmy się teraz do innych obiektów, również zdewastowanych. Niektóre z nich miały kanały samochodowe w środku. Znalazłem też pomarańczową osłonkę od lampki. Co dziwne w dzisiejszych czasach - MADE IN POLAND. Fajny też był budynek niedokończony, gdzie Andrzej zrobił mi zdjęcie za kratami. Wychodząc z niego zażyczyłem sobie jeszcze zdjęcie w studzience kanalizacyjnej. Jednak zaczął na mnie szczekać pies. Pojawili się ciecie od całego obiektu. Poprosili nas, abyśmy opuścili teren. Tak zrobiliśmy, ale oni wyskoczyli do nas jeszcze z jakimiś tekstami, że mogliby zadzwonić po policję, która by nas mogła odwieźć na dołek. Dwóch z naszej paczki wymieniło z nimi swoje zdanie na ten temat, ale ciecie nie uznając prawdziwej racji kolegów, pozostawali przy swoim. W momencie, gdy któryś z kolegów kazał im zadzwonić po psy, oni w miarę ucichli i zakazali nam wchodzić na komin kotłowni, co prawda to teren nieogrodzony, ale prywatny. Gdy im powiedzieli, że właśnie stamtąd wrócili, powiedzieli: „to dobrzy jesteście”. Prawda jest taka, że ciecie racji nie mieli. Teren nie był ogrodzony całkowicie siatką, więc przecież mogliśmy zabłądzić, zbierając np. grzyby. Obeszło się bez przypału, jednak ciecie podnieśli nam ciśnienie.
Opuszczona hala
Autem przejechaliśmy na skrzyżowanie ulicy Portowej i Kolejowej. Z daleka widać było okazały, bardzo stary budynek z kominem. Komin służył jako sznycla do anten GSM. Skrzynka, która stała przy kominie, okropnie buczała. Wchodzimy przez zabytkowe okienko i do ciemnego korytarza, gdzie konieczne okazuje się włączenie latarki. Przechodzimy ciemnicą i w oddali widać jasne światełko. Po chwili światełko zamienia się w pomieszczenie z oknem i schodami. Idziemy korytarzykiem i nie możemy nadziwić się roślinnością, która walczy, by przebić się do budynku. Wchodzimy po schodkach i znajdujemy się w dużej hali. Słyszymy gruchanie dzikich gołębi i czujemy ptasie odchody. Na drewnianej podłodze znajdujemy dwa kaski. W akcie. W hali rozchodzi się fajne echo. Dalej w budynku napotykamy klatkę schodową i dużo pustych pokoi. Obiekt w tej części przypomina trochę Zofiówkę. Warto znaleźć drzwi z napisem „umywalnia”. Jesienne liście i wygląd zewnętrzny budynku, zachęcają do zwiedzenia tego obiektu o tej porze. Środek budynku, niestety nie warty, aż tak bardzo uwagi. Wychodząc na ulicę Portową i idąc w kierunku miejsca, gdzie zaparkowaliśmy auto, mijamy gościa w kamizelce odblaskowej na rowerze. Kilka minut później okazało się, że ten gość był cieciem tego obiektu, bo wchodził nie na dziko jak my, ale przez bramę. Pozdrowienia dla ciecia, który sobie zrobił przerwę w pracy.
Spółdzielnia Mleczarska
Pora nie była za wczesna, więc decydujemy się na powrót do domu. Marcin powiedział nam o jeszcze jednej miejscówce, która przedstawiała się obiecująco. Czy tak było? Zajeżdżamy pod bramę obiektu i stajemy pod dużym banerem „SPRZEDAM”. Ktoś najzwyczajniej chciał pozbyć się owych budynków. Razem z grupą sprawdziliśmy, czy obiekt jest warty inwestycji. Na terenie widzimy również komin, ale nawet do niego nie wchodzimy, brak możliwości wspinaczki. Większość budynków to zimne ściany, bez wyposażenia. Przerażają mnie obiekty w takim stanie. Całe szczęście, że w jednym z pomieszczeń znaleźliśmy jeszcze trochę pozostawionego wyposażenia. Głównie chodzi mi tu o laboratorium. Naszliśmy w nim na hurtową ilość szkła w postaci probówek laboratoryjnych, nawet wraz z odczynnikami. Bardziej zdewastowaną częścią, ale jeszcze godną uwagi, jest sektor księgowości, który znajdował się w oddzielnym budynku. Przemoczone akta, na które sypał się dach, widok bezcenny.
Zaczęło robić się ciemno. Wracamy do domów.
Niestety aparat sprzedałem Andrzejowi. Możecie delektować się jego zdjęciami do woli.
© 2011 by GPIUTMD