W drugiej połowie lata roku 2012 postanowiłem odwiedzić rodzinę, którą mam w Wielkopolsce. Byłem ciekaw, czy uda nam się zwiedzić coś opuszczonego przy okazji.
Penetrowaliśmy i na dachu znaleźliśmy internet:
Dzień pierwszy - Szkoła Rolnicza, Kijewo.
Nasz głód zaspokoiły dwa obiekty. Pierwszym z nich był kompleks budynków przyszkolnych placówki rolniczej. Mieliśmy obawy, czy wejść na teren od strony drogi. Samochody i ludzie kręcili się nieustannie. Na dodatek firma ochroniarska nie szczędziła tabliczek na płocie, reklamujących ich usługi. Tagowali swój teren dosłownie co dwadzieścia metrów i jeszcze bardziej dosłownie na czym się da, począwszy od ścian skończywszy na metalowych słupkach i drutach kolczastych wyznaczający zamknięty teren.
Mariola została na ulicy, a ja przeskoczyłem płot. Rozejrzałem się, czy nie ma czujek. Zajrzałem do pierwszego budynku, który był na wprost mnie. Otworzyłem wielkie drewniane wierzeje i w środku ujrzałem opuszczoną stadninę, bądź oborę. Zajrzałem również do "stadniny" obok. Tam już z drzwiami problemu nie było, stały dla mnie otworem.
Tam środku to samo, co we wcześniejszym budynku, z tym, że na podłodze leżały osłonki od światła.
Wyszedłem na otwarty teren i zacząłem podziwiać piękną czerwoną dachówkę.
Następnie udałem się do budynku, który łączył się z pierwszą "stajnią". W środku ściany były wyłożone płytką ceramiczną. Podłoga również była wykonana z płytki, jednak była ona w innym kolorze. W centrum pomieszczenia był na niej jeszcze duży otwór służący do spływania hmmm... mleka... krwi... do szamba.
Kolejny pokój był również w płytce, ale tam podłoga była już betonowa i nic ciekawego w środku się nie znajdowało . Wskoczyłem do małej budki od wagi i zastałem dosłownie najlepiej zachowaną cząstkę całego ambarasu. Waga nie zardzewiała, stolik przykryty kapą, w szafce kańka na mleko, łyżka do butów i torebka ozdobna, w której ktoś zapewne przyniósł maleńką łapóweczkę panu wagowemu, by przymknął oko na 500kg nadwagi mięsa.
Zauważyłem, że w tylnej części budynku jest dziura w płocie. Taka 2 na 2 metry, przez którą Mariola mogłaby się spokojnie przecisnąć. Wróciłem do niej i obeszliśmy z drugiej strony napotykając na doszczętnie rozwalony CPN.
Przez wypatrzoną dziurę... ale nie w płocie a w bramie, przedostaliśmy się ponownie na teren, poza tym nie bardzo chcieli nas tu widzieć.
Tam zaczęliśmy zwiedzanie od tylnych budynków. Szczerze mówiąc zastaliśmy tam jedynie opustoszałe magazyny, gdzieniegdzie napotykając jedynie stare opony.
Na tym zakończyliśmy nasze zwiedzanie w Kijewie, choć obiekt jest mało atrakcyjny, to muszę przyznać, że wcale nie było kijowo.
Dzień drugi - Spichlerz, Opatówko
Spichlerz w Opatówku widać było z balkonu u mojej rodziny i udaliśmy się tam bardzo rano. Mieliśmy wątpliwe informacje, że spichlerz ten jest jeszcze czynny. Ale spróbować warto. Zbliżając się do kilkupiętrowego budynku już ślinka nam ciekła, bo ogrodzony teren był za bardzo zarośnięty by mówić, że ten obiekt jest czynny.
Zardzewiałą furtę zastaliśmy otwartą i swobodnie weszliśmy na teren widząc, że żaden Star przywożący zboże nie wyjeździł tu trawy, która sięga nam miejscami do kolan.
Po przejściu przez bramę naszym oczom ukazał się ogólny szkielet pięciopiętrowego budynku.
Wbiliśmy się do małej przybudówki w głównym budynku. W sumie nic ciekawego, parę umywalek, lustro, jakiś stół i szafka robotnicza, której nawet nie chciało mi się otworzyć.
Ale Mariola uprzedziła moje lenistwo i sama wykonała za mnie brudną robotę odsłaniając zawartość szafki. Blisko setka butelek po tanich nalewkach, winach i wódce kulturalnie spoczywała jedna na drugiej.
Na oknie znów były słoiki po zagrychach, ale tych było o wiele mniej.
Podeszliśmy do drzwi głównego budynku, które niestety były zamknięte na kłódkę. Speszyliśmy się, że nie wejdziemy do środka. Na początku wpadłem na pomysł, by wejść "tunelem lisa". Zrezygnowałam, bo tyle się teraz mówi o wściekliźnie. Myśleliśmy, że będziemy musieli się obejść już tylko smakiem po głównym budynku... ale o tym za chwilę. Wejście stało otworem do kolejnego małego obiektu wagowego.
W środku pozostało dużo rzeczy, w tym wiszące kalesony pana wagowego na żelaznym wieszaku.
Jeśli by się człowiek postarał, to nawet w kanciapie majsterkowicza można by było jeszcze dętkę w rowerze skleić lub nawet skonstruować niewielką bombę.
Pracownicy musieli opuścić ten obiekt niedawno, bo nawet jeszcze butapren nie zdążył się zsiąść. Sztachnęliśmy się nim i ruszyliśmy do ostatniego najbardziej zachowanego pokoju pana wagowego.
U pana wagowego już sam otworzyłem szafkę, ale tam było tylko kilka piw. Mariolka znowu tym razem zaczęła mówić, że chce zabrać znalezione pieski do domu. Nie pozwoliłem jej, a potem cały czas na drodze A2 z Poznania do Warszawy biadoliła, że nie zabrała prześlicznych piesków ze sobą do domu.
Znaleźliśmy też gazetki propagandowo rolnicze namawiające do zakupu ubezpieczenia w firmie, która zmieniła swe logo na bardziej nowocześniejsze.
Po tym pokoju poniewierało się mnóstwo drobiazgów, które nie pozwalały się oderwać od oglądania nawet na minutę. Mariola płakała za pieskami, a ja chciałem zabrać obraz z tulipanami, jednak ktoś napisał kartkę, obraz waży 12 500 kg i zrezygnowałem z dźwigania, bo bałem się, że mi upadnie na nogi.
Mało ładny, ale rzadko spotykany piec w rogu nie pozwolił zamarznąć robolom nawet w zimę stulecia.
Na ścianie znaleźliśmy również pierwsze oznaki ostatniego tchnienia spichlerza datujące upadek w 2008 na ściennym kalendarzu. Prawdziwe skarby znajdowały się dopiero w biurku. Bezpośrednio na nim stał luksfer z łupinkami włoskich orzechów. Wiadomo orzechy włoskie wpływają pozytywnie na naszą pamięć. Wagowy najadł się włoskich orzechów, by nigdy nie zapomnianej jak dobrze mu się żyło będąc tu na posadzie.
W środku nawet znaleźliśmy numery telefonów do panienek i ich alfonsów. Pełna dokumentacja i druczki były prawie w każdej szufladzie. Wygrzebaliśmy też pieczątkę, która przeżyła prawdopodobnie wybuch petardy.
Już mieliśmy iść do rodziny, ale postanowiłem, że wykorzystam radę Młodego i Arka z Forgotten, którzy mówią zawsze, że jak wszystkie wejścia do budynku są zastawione lub zamknięte, należy po prostu lepiej poszukać, a wejście samo się znajdzie. Rada sprawdza się zazwyczaj z 45% przypadków, ale tym razem była ona bardzo przydana. Przedzierając się przez trawę po pas i pokrzywy po pachy znalazłem okno z wybitą szybą. Zawołałem Mariolę, bo stwierdziłem się, że da radę wejść tu razem ze mną, choć z okna do połogi było ok. 2 m.
Jesteśmy w środku, oby wejście nie okazało się fejkem. Ciemno, ale idziemy w korytarz. I widzimy, że cały budynek jest nasz. W środku jest pełno rozsypanego zboża i pomimo panującej tu pustki jest tu prawie całe byłe wyposażenie. Miotły, stoły, palety.
Miałem chrapkę na wyższe piętra. Schody nie wyglądały za bezpieczne, ale dały radę kiedyś, dadzą radę teraz. Weszliśmy na poziom pierwszy.
Jakaś dziwna maszyneria i piece. Czyżby pogłoski, że ludzie palą zboże okazały się prawdą? W 2008 roku, zboże był faktycznie tanie, a na pewno dużo tańsze niż węgiel ze Śląska.
Kolejne piętra wyglądały podobnie, jednak były bardziej puste i było więcej rozsypanego ziarna. Jesteśmy na piątym piętrze a tu schody prowadzą jeszcze wyżej. Wchodzę po najbardziej bujającej się schodo-drabince i widzę wszędzie ptasie kupy.
Gołębnik? Chyba tak. Rozglądam się i widzę całkiem nowe gniazdka, coś jest nie tak, myślę. Patrzę ponownie i widzę jakąś aparaturę podłączoną do sieci i nagle przelatuje mnie blady strach. A jak zaraz włączą się czujki strzegące aparaturę? Jak zaraz zacznie wyć? Ale nic nie zawyło i pozwoliło mi się przyjrzeć bliżej urządzeniu. Było to urządzenie od lokalnego Internetu. Wystarczyło wyciągając kabel LAN, by odłączyć całą wioskę od netu, sprawiając w ten sposób reakcję, że ludzie wyszli by na ulicę.
Nic jednak nie ruszaliśmy. Wyszliśmy sobie spokojnie, częstując się jedynie dorodną papierówką.
Pozdrowienia dla wszystkich z Wielkopolski.
© 2011 by GPIUTMD